Kocie sprawy

Jak nie zostałem scenarzystą Andrzeja Wajdy

Jerzy Armata

 

Podczas 51. edycji Krakowskiego Festiwalu Filmowego miałem przyjemność uczestniczyć w obiedzie wydanym przez Krzysztofa Gierata, jego dyrektora, na cześć Andrzeja Wajdy, który trzy miesiące wcześniej obchodził swe 85. urodziny. Rozmawialiśmy na różne tematy, głównie o kinie, ale i o polityce, zwłaszcza o lustracji – z jednej strony o jej potrzebie, z drugiej strony o pułapkach i niebezpieczeństwach, jakie niesie.

Kilka dni wcześniej byłem świadkiem – zasłyszanej przypadkowo w pociągu – zabawnej rozmowy dwóch przyjaciółek, z których jedna pracowała w jakimś magazynie szaradziarskim. Zaaferowana, opowiadała, jak to u niej w redakcji będzie przeprowadzana lustracja i nikt z niej się nie wywinie, nawet korekta, wszak ona sprawdza nie tylko to, co jest wydrukowane, ale także prawidłowe rozwiązania publikowanych krzyżówek, jolek i rebusów, a to szczególnie odpowiedzialne zadanie, więc mogą je pełnić tylko osoby godne zaufania i z nieskalaną przeszłością. Rozśmieszyło mnie to bardzo, ale i zaciekawiło. Zacząłem sobie wyobrażać, jak proces lustracyjny może wyglądać w redakcjach moich ulubionych periodyków, z większością których współpracuję: „Kino”, „Tenis”, „Jazz Forum”, „Twój Blues”, „Kocie Sprawy”… No właśnie, „Kocie Sprawy”…

I właśnie wtedy, podczas urodzinowego obiadu Andrzeja Wajdy, opowiedziałem, jak mogłaby taka lustracja wyglądać w redakcji „kociego” miesięcznika. To bardzo zainteresowało Krystynę Zachwatowicz. „Andrzej, to świetny pomysł na film” – rzuciła w stronę męża. Zareagował natychmiast: „Panie Jerzy, niech pan zapisze swój pomysł i mi go przyśle”. Nogi się pode mną ugięły. Ja scenarzystą Wajdy!!! Przecież w życiu żadnego scenariusza nie napisałem. Ale cóż było robić, zapisałem pomysł i wysłałem pod warszawski adres reżysera. Wajda pomysłem się zainteresował – odpowiedział, bym myślał o scenariuszu, i zajął się realizacją Wałęsy. Człowieka z nadziei.

Konsultowałem swój pomysł z zaprzyjaźnionymi filmowcami – Marcelem Łozińskim, Łukaszem Palkowskim, Maciejem Wojtyszką – wszystkim „Kocie sprawy” bardzo się podobały, ale ich bliższej współpracy przy rozwinięciu tego projektu nie udało mi się pozyskać. A ponieważ Mistrz zajęty był pracą nad Wałęsą… i nie odzywał się, uznałem, że moja scenariopisarska przygoda dobiegła końca.

I nagle grom z jasnego nieba! W Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, gdzie często wówczas bywałem z powodu pełnienia funkcji redaktora naczelnego „Magazynu Filmowego”, dowiaduję się, że od kilku dni poszukuje mnie reżyser, a także Michał Kwieciński, jego producent. Po przyjeździe do domu czekał na mnie list:

Panie Jerzy,

„Wałęsa” już za mną i rozchodzi się po świecie, a i w kraju zyskuje niezłą frekwencję. Trzeba się brać do nowego filmu! Wśród porzuconych projektów znalazłem „Kocie sprawy”, notatkę-projekt, a na końcu zapis: „Pomysł użycia faktu, że redakcja pisma »Kocie Sprawy« została zlustrowana, podsunął mi redaktor Jerzy Armata dwa lata temu”. Wiem, że to było dawno, ale żeby rozpocząć prace scenariuszowe, chciałbym znać szczegóły… (…) Widzę w tym temacie krwawą rozprawę z IPN-em, co mu się już dawno należy. Nie mówiąc o kotach, które też będą miały udział w tym filmie.

Z wyrazami przyjaźni

Andrzej Wajda

19 XI 2013, Warszawa

Za kilka dni miałem telefon z biura Michała Kwiecińskiego z prośbą o dostarczenie treatmentu i od Andrzeja Wajdy, który chce się jak najszybciej spotkać. Spotkaliśmy się nazajutrz w Muzeum Manggha, przy okazji wręczenia Nagrody im. Jerzego Turowicza, i dość długo rozmawialiśmy o „Kocich sprawach”. Nawet o… obsadzie. Wyszedłem podekscytowany i… przestraszony, tym bardziej że następnego dnia Witold Bereś powiedział mi, że Mistrz, pytany o plany, publicznie powiedział, iż jego nowy film będzie nosił tytuł „Kocie sprawy”, a na uśmiechy dziennikarzy zareagował natychmiast: „To będzie ostre kino polityczne”.

Znów zacząłem szukać pomocy u przyjaciół z branży – Czarka Harasimowicza, wspaniałego scenarzysty, Witka Giersza, mistrza kina animowanego… I znów nic z tego nie wyszło, zaś sam nie potrafiłem przełożyć swojego pomysłu na scenariusz. A Andrzej Wajda zajął się Powidokami

Tuż przed 90. urodzinami Mistrza przygotowywałem dla Agory wydawnictwo Spacerownik. Kraków Andrzeja Wajdy (wersja reżyserska). Siedzimy w warszawskim mieszkaniu Krystyny Zachwatowicz i Andrzeja Wajdy przy ulicy Hauke-Bosaka. Pełno tu książek, obrazów, bibelotów, notatek… Pan Andrzej napełnia atramentem wieczne pióro, nanosi jeszcze jakieś poprawki na „planie krakowskiej podróży”. Na kolanach usiadł mi kot (przepiękny, tzw. tricolore), mrucząc przyjaźnie, a na nodze wsparł głowę nie mniej uroczy czarny pies, wesoło merdając ogonem…

„Tak panu w skrócie opowiem, resztę pan doczyta czy weźmie z filmów o mnie. Wczoraj odwiedził mnie Jiří Menzel i trochę żeśmy się zasiedzieli…” – mówi pan Andrzej. „Oj, zasiedzieli się panowie, zasiedzieli” – potwierdza pani Krystyna. Włączam magnetofon i wyłączam go po… czterech godzinach. Kiedy gospodarze odprowadzają mnie do drzwi, reżyser rzuca: „O »Kocich sprawach« niech pan pamięta. Jak już te urodziny obejdę, to trzeba będzie się brać za nowy film…”. Życia nie starczyło, tego jednego, wszak to koty mają dziewięć żyć.

PS W 2017 roku, kilkanaście miesięcy po śmierci Andrzeja Wajdy, ukazała się książka Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki Andrzej i Krystyna. Późne obowiązki, w której autorzy kilka stroniczek poświęcili temu niezrealizowanemu pomysłowi. Tuż po ukazaniu się tej książki otrzymałem taki oto list:

Dzień dobry Panie Jerzy

Jest nam niezmiernie sympatycznie, że ktoś pomyślał właśnie o „Kocich Sprawach” w kontekście lustracji, bo byłoby to ogromnie zabawne. Ci wszyscy autorzy, kociarze do imentu, piszący o swojej bezgranicznej miłości do kotów, wypełniają formularze lustracyjne. Rozbawiło mnie to ogromnie, ale proszę pamiętać, że wszystko jest jeszcze możliwe prócz filmu pana Andrzeja Wajdy na ten temat oczywiście. Chociaż kto wie, może inny reżyser zechce podjąć się takiego wyzwania. Naturalnie to już nie byłoby to, co „Kocie Sprawy” a Andrzej Wajda. Wielki smutek, wielka szkoda, że odszedł Wielki Mistrz, to ogromna strata dla polskiej kultury. Ciekawe, co powiedziałby dziś, gdyby żył. Trudne mamy czasy.

Pozdrawiam serdecznie

Magdalena Izabella Bielicka

redaktor naczelna

magazynu „Kocie Sprawy”

 


 

Kocie sprawy

(zapis pomysłu)

 

Maciusiowi zawdzięczam, że późniejsza lektura mistyków nie była dla mnie całkowicie niezrozumiała; był dla mnie niedostępny, wypełniony obcym życiem, rzadko odpowiadał pomrukiwaniem na moje litanie miłosne, na moje strzeliste akty uwielbienia, patrząc obojętnie z wyżyn swej kociej boskości.

          (Zbigniew Herbert, Labirynt nad morzem)

 

Historie kilkunastu właścicieli kotów opowiedziane – równolegle – przez ich koty (monologami zza kadru).

Właściciele kotów stanowią swoisty przekrój polskiego społeczeństwa. Jest wśród nich inżynier, uniwersytecki profesor, pracownik stacji benzynowej, policjant, ekspedientka, dziennikarz, student filmoznawstwa, cenzor, piłkarz, biznesmen, menel, lekarz, były ubek, kolejarz, znana pisarka, ksiądz proboszcz, a nawet sam premier. To nie tylko ludzie różnych profesji oraz pozycji społecznych, ale i odmiennych poglądów politycznych. Nie znają się – jedyne, co ich łączy, to umiłowanie kotów.

Opowieści z ich życia codziennego toczą się oddzielnie, ale równolegle – jak losy bohaterów filmów Roberta Altmana (Nashville, Dzień weselny, Na skróty). Czasem losy te przecinają się, lecz to tylko przypadkowe zetknięcia, na pozór – nieistotne.

Nieprzypadkowymi „zetknięciami” są natomiast ich publikacje w miesięczniku „Kocie Sprawy”. Każdy bowiem pisze wylewne teksty (wiersze, opowiadania, listy etc.) o swoim pupilu czy fotografuje go i wysyła swoje prace do redakcji „kociego” periodyku.

„Kocie Sprawy” to miesięcznik przeznaczony dla wielbicieli kotów, który – obok tekstów dziennikarskich: reportaży, porad, wywiadów, felietonów – w dużym stopniu wypełniają materiały: listy, wspomnienia, zdjęcia, wiersze, czytelników.

Punktem kulminacyjnym opowieści jest dzień, w którym wszyscy jej bohaterowie otrzymują list polecony z redakcji „Kocich Spraw” z formularzem oświadczenia lustracyjnego do wypełnienia. W myśl polskiego prawa dziennikarzem jest bowiem każdy, kto choć raz opublikował materiał swojego autorstwa na łamach jakiegokolwiek pisma, wystąpił w radiu lub telewizji etc.

Rozterki lustracyjne protagonistów (ktoś wrzuca formularz do kosza, ktoś podpisuje, ktoś inny się nim podciera, komuś kot zjada dokument  etc.) przedstawiane są – oczywiście – z punktu widzenia ich kotów.

Pomocna może się tu okazać „kocia” frazeologia, za pomocą której można wyrazić niemal wszystko: dostać kota, drzeć z kimś koty, kupić kota w worku, odwracać kota ogonem, popędzić komuś kota, rzygać jak kot, żyć z kimś jak pies z kotem, ewentualnie na kocią łapę czy biegać jak kot z pęcherzem…

 

Dyktatorzy z zasady nie lubią kotów. W gruncie rzeczy chodzi o to, że kocie poczucie niezależności jest dla dyktatorów nie do zniesienia. Niektórzy uczeni, karykaturzyści, korespondenci  zagraniczni itp. wyciągają stąd wniosek, że dyktatorzy są spokrewnieni z pewnymi gryzoniami, które też nie lubią kotów.

            (Eric Gurney, Jak żyć z wyrachowanym kotem)

 

Zobacz także notatkę Andrzeja Wajdy poniżej.

 

Kontynuując przeglądanie tej strony, akceptujesz pliki Cookies. Więcej na ten temat możesz dowiedzieć się w naszej Polityce Prywatności.
Rozumiem