Pożegnania
Mowy wygłoszona podczas mszy żałobnej w intencji Andrzeja Wajdy w kościele
Świętego Jacka w Warszawie, 18 X 2016. Tytuł pochodzi od Red. „ZL”
STRAŻNIK POLSKIEJ NADZIEI
Pełni smutku przychodzimy dzisiaj na ostatnie spotkanie z Andrzejem Wajdą. Jego odejście pogrążyło w żałobie kulturę polską, całą Polskę. Był Andrzej człowiekiem wielu publicznych zaangażowań i bezcennych, bolesnych inicjatyw. Warszawska Szkoła Filmowa czy krakowska Manggha to tylko promil jego rozlicznych aktywności i obecności w życiu publicznym i w instytucjach społeczeństwa obywatelskiego.
Był jednak Andrzej nade wszystko wielkim artystą. Jego filmy i spektakle teatralne rzeźbiły polską duchowość, obrazowały polskie losy, rozmawiały z nami, widzami, o polskiej dumie i polskim wstydzie, o polskiej glorii i polskiej mizerii. Jego filmy przypominały nam w mrocznych czasach, czym jest wolność, miłość i piękno. Był Andrzej strażnikiem polskiej nadziei. Tworzył kanon polskiego odczuwania historii, nostalgii za wolną Polską, pamięci kampanii wrześniowej, patriotyzmu ułańskiej szarży i ułańskiej lancy.
Był to zarazem patriotyzm pochodzący z ducha Żeromskiego, patriotyzm gorzkiego heroizmu, pełen odwagi nazywania i rozrywania błon podłości na polskich ranach, ale przecież zawsze wypowiadany ku pokrzepieniu serc — serc narodu, który ożył w zniewoleniu i poniżeniu.
Każda rozmowa o filmach Andrzeja była nie tylko rozmową o jego geniuszu artystycznym. Zawsze była to rozmowa o Polsce i polskim patriotyzmie. Był to — powiedzmy jasno — patriotyzm Gabriela Narutowicza, a nie jego zabójcy i tych, którzy później otaczali zabójcę kultem.
Andrzej uczył nas wiedzy o przemijaniu i śmierci w pięknym Iwaszkiewiczowskim tryptyku: Brzezina, Panny z Wilka, Tatarak. Uświadamiał pokoleniom Polaków dorastających wśród fałszu i zakłamania tragedię swojej generacji w Kanale, Popiele i diamencie, także w Katyniu. Te niezwykłe obrazy były napisane mądrością i gniewem, a także specjalnym językiem niedomówień, którym posługiwał się artysta w rozmowie z widzem. Ten język czynił cenzurę bezsilną. Uczył Andrzej szacunku dla tradycji i potrzeby sporu z tradycją: Popioły, Wesele, Ziemia obiecana — tych obrazów nigdy nie zapomnimy. Nie zapomną ich też nasze dzieci i nasze wnuki.
Po prostu Andrzej był artystą niepowtarzalnym, tyleż narodowym, co uniwersalnym. Cały świat podziwiał jego dzieło. Francuzów fascynował Dantonem, Rosjan Katyniem.
Aleksander Sokurow, wybitny reżyser rosyjski, żegna Andrzeja słowami: „Był on nadzieją dla tych Rosjan, którzy zachowali sumienie”. Dla Andrzeja, który stracił ojca w zbrodni katyńskiej, a w filmie Katyń przywołał twarz szlachetnego Rosjanina, byłyby te słowa z pewnością wielką satysfakcją. Bowiem Andrzejowi obcy był wszelki szowinizm narodowy, ksenofobia, antysemityzm. Na haniebną kampanię antysemicką z marca 1968 roku odpowiedział filmem Krajobraz po bitwie, bolesnym rozrachunkiem z obecnością antysemickiej trucizny wśród Polaków. Mówiono o Andrzeju, że to ostatni polski romantyk. Nie myślę, żeby to była prawda, bowiem Andrzej zaszczepiał piękno romantyzmu swoim uczniom i swoim widzom, polskiej kulturze współczesnej. Budował ciągłość tradycji od polskiej szkoły filmowej do kina moralnego niepokoju, od akowskiej konspiracji do „Solidarności”.
Jego film Bez znieczulenia był zapowiedzią Komitetu Obrony Robotników, a Człowiek z marmuru przepowiadał strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku i obecność Andrzeja w Stoczni podczas tego strajku. Film Człowiek z żelaza i film o Lechu Wałęsie były finalizacją tego wątku — wątku polskiego romantyzmu naszych czasów. Szlakiem wielkiego poety, tak jak w epoce romantycznej: „Słowo stało się ciałem, a Wallenrod Belwederem”.
Filmy Andrzeja to był i pozostanie na zawsze „głos wolny, wolność ubezpieczający”. Ten głos brzmiał dobitnie, gdy byliśmy wolności pozbawieni. I będzie brzmiał dobitnie nadal, gdy będziemy wolności pozbawiani. Ten głos był kochany przez Polskę Mickiewicza, Żeromskiego, Wyspiańskiego, a znienawidzony przez polskich miłośników podejrzliwości i strachu, pałki i bata. Oni, ci ostatni, nienawidzili Andrzeja. Ta nienawiść, która towarzyszyła Andrzejowi nieprzerwanie, była świadectwem jego wielkości w tej samej mierze co tamta miłość. Bowiem Andrzej potrafił prawdziwie i pięknie malować naszą niepiękną przecież ojczyznę, tylekroć deptaną przez cudzą przemoc i własną niegodziwość.
Na koniec niech wolno mi będzie powiedzieć coś bardzo osobistego. Andrzej Wajda był jednym z założycieli „Gazety Wyborczej”. Często gościł na naszych łamach. Był to dla nas zaszczyt i wyróżnienie. Dziękuję Ci, Andrzeju, w imieniu „Gazety Wyborczej”, w imieniu całej Agory.
Bywałem gościem w żoliborskim mieszkaniu Krysi i Andrzeja. Miałem szczęście być obdarowany ich przyjaźnią. Był to dar bezcenny. Zostanie on we mnie na resztę moich dni.
Dziękuję Ci, Andrzeju, z całego serca.
Na koniec posłużę się słowami poety, którego znałeś i szanowałeś. W zakończeniu wiersza Grób matki pisał Czesław Miłosz:
Pomóż mi stworzyć miłość wiecznie żywą
Z mojej wytrwałej ze światem niezgody,
Natchnień i czynów jedyne ogniwo
Nieznane tworom bezmyślnej przyrody.
Rzecz tylko ludzką, w którą elektronów
Rój obojętnie pociskami praży,
Dzieło istoty, która w wielkim domu
Samotna mieszka z pleśnią swojej skazy.
Punkt nieruchomy, co dziejom na przekór
Na złe i dobre dzieli to co płynne,
Pomóż mi, matko, umocnić w człowieku,
Ty, co znasz moje przysięgi dziecinne.
Spraw, niech mojego nie składam ciężaru.
Niech wiatr od Wisły biegnie oceanem.
Żeś chciała życia udzielić mi daru,
Bądź pozdrowiona w imię Boga. Amen.
Żegnaj, Wielki Artysto, wielki Polaku, dobry przyjacielu. Bądź pozdrowiony w imię Boga. Amen.
ADAM MICHNIK
EPOKA ANDRZEJA WAJDY
Żegnamy Andrzeja Wajdę, którego imię i nazwisko wyznaczają naszą epokę. Tak jak się mówi: „to było w czasach Szekspira” albo „w czasach Moliera”, tak będzie się mówiło: „to było, to się działo, oni żyli w czasach Wajdy”. I możemy być szczęśliwi, że żyliśmy w czasach Wajdy, bowiem gdyby go nie było, nasze życie pojedyncze byłoby bez porównania bardziej szare, ubogie i płytkie, a zbiorowe – niezrozumiałe, chaotyczne, beznadziejne. Wałęsa. Człowiek z nadziei – tak Andrzej Wajda zatytułował jeden z ostatnich swoich filmów i ten tytuł – Człowiek z nadziei – można zaadresować także do reżysera. Wajda należy do pokolenia, które świadomie przeżywało okropności wojny i zostało w znacznej mierze przez to doświadczenie ukształtowane. Paradoksalnie to wojenne doświadczenie wprzęgło najlepszych synów i córki tego pokolenia w służbie nadziei. Wajda – podobnie jak nieco od niego starsi Jerzy Turowicz, Jan Nowak-Jeziorański, Władysław Bartoszewski, Tadeusz Mazowiecki czy Jacek Woźniakowski – należał do ludzi niestrudzonych, wciąż skierowanych ku przyszłości, nigdy niespoczywających na laurach i podnoszących się po każdej porażce, by dalej robić swoje jak najlepiej potrafią z myślą o wspólnym dobru. Andrzej Wajda – podobnie jak ci jego wspaniali przyjaciele – wiedział, że kłamstwo, które może dać chwilową iluzję, jest śmiertelnym wrogiem nadziei. Wiedział, ze podstawą nadziei jest prawda. Dopóki jesteśmy w stanie rozpoznać prawdę o świecie i o sobie samych – nie wszystko stracone. Dlatego jego filmy – także te utrzymane w najciemniejszych barwach – powstawały, jak pisał, z myślą o „Polakach, którzy potrafią nie tylko ginąć za swoją ojczyznę, ale również tworzyć jej przyszłe życie”.
Mieliśmy wielkie szczęście, że Wróblewski w swych Rozstrzelaniach namalował doświadczenie wojny, zdaniem Wajdy, w sposób definitywny – i że wskutek tego pan Andrzej przeniósł się do szkoły filmowej, szukając innej drogi wyrazu dla prawdy swojego własnego, a zarazem pokoleniowego przeżycia. Dzięki temu w tej prawdzie miały swój udział miliony Polaków. Andrzejowi Wajdzie udała się przy tym sztuka niebywała: stworzył język filmowy, który proceder cenzury unieważnił i czynił nieskutecznym! I choć cenzorskie nożyce nie oszczędzały jego filmów i chcąc tworzyć, musiał się godzić na nieuchronne kompromisy – to przecież mógł śmiało powiedzieć: nieuniknioną „grę znaczonymi kartami z władzą w ogólnym rachunku wygrałem”. Zwycięstwo prawdy artysty było zwycięstwem nadziei dla jakże wielu spośród nas. Pamiętam do dzisiaj uczucie oszołomienia, ogłuszenia prawdą po obejrzeniu Człowieka z marmuru i towarzyszące temu uczucie szczęścia – że da się tak fantastycznie opowiedzieć tę historię.
Andrzej Wajda był człowiekiem bardzo dzielnym. Swojej odwadze dawał wyraz, biorąc na warsztat najtrudniejsze tematy wtedy, gdy były nam, jego widzom, najbardziej potrzebne – choć aby dojść do realizacji, trzeba było przezwyciężyć dziesiątki przeszkód i ominąć dziesiątki pułapek. Może jeszcze ważniejsza jest jego odwaga artysty wyrażającego w tej nieuchwytnej przestrzeni filmowej „miedzy dźwiękiem a obrazem” najdelikatniejsze drgania duszy swoich bohaterów. Artysty, który umie zaryzykować, wsłuchując się w często niejasny głos intuicji. Trzeba też pamiętać, jak dzielnie przyjmował niesprawiedliwe i pełne słabo ukrywanej Schadenfreude krytyki, których mu nie szczędzono na późnym już etapie życia i tworzenia, jak gdyby krytycy uważali, że stary artysta zajmuje należne innym, młodszym, jakoby lepiej rozumiejącym obecne czasy. Kto miał przywilej spotykać Andrzeja Wajdę prywatnie, widziała tez, jak dzielnie broni się przed zatrucie goryczą, którą napawała go polityka ostatniego czas, zaprzeczająca jego oczekiwaniom i jego wizji Polski. I jak dzielnie stawia czoła słabością ciała, nie pozwalając im do samego końca odnieść zwycięstwa nad swoja potrzebą wsłuchiwania się w nierówny puls rzeczywistości, uczestniczenia w życiu, nad potrzebą bycia z ludźmi i pracy dla nich.
Bowiem Andrzej Wajda ludzi umiał podziwiać i kochać i – co równie ważne – umiał tego nie ukrywać. Nie tylko kochał i podziwiał swoich wspaniałych aktorów, którym – z wzajemnością – tak wiele zawdzięczał: Zbigniewa Cybulskiego, Daniela Olbrychskiego, Krystynę Jandę, obecnych tu: Wojciecha Pszoniaka, Andrzeja Seweryna, Maję Komorowską i wielu innych. Kochał, podziwiał i otaczał czułą opieką młodszych reżyserów ze swego zespołu – Agnieszkę Holland, Feliksa Falka, Ryszarda Bugajskiego, by wymienić tylko tych troje. Kochał, podziwiał i pozostawał głęboko wierny ludziom, z którymi czuł duchowe powinowactwo – Jerzemu Turowiczowi, Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu czy Józefowi Czapskiemu. Wspólnie z Krystyną Zachwatowicz przyczynił się walnie do powstania poświęconego Czapskiemu pawilonu muzealnego. Muzeum Manggha zaś – największy dar Wajdy dla Krakowa – jest wyrazem wierności zarówno wobec miasta, jak i wobec najwcześniejszych fascynacji artystycznych, związanych ze sztuką japońską i przeżywanych tutaj, podczas okupacji. Wajda potrzebował być z ludźmi, dla których tworzył, słuchać, co mówią, jak reagują, dzieli się z nimi własnymi myślami. Sam korzystałem obficie z jego hojności i podziwiałem jego twórcza wyobraźnie podczas nie dość wielu, lecz tym bardziej niezapomnianych rozmów o obejrzanych wystawach czy o tym, w jaki sposób życie Czapskiego przełożyć na muzealną ekspozycję.
„Film żyje zżyciem motyla, rzadko dłużej” – pisał Andrzej Wajda. Ale do Jego działa to się nie stosuje. Nie dlatego, że Akademia Francuska przyjęła go do grona „nieśmiertelnych”. Ale dlatego, że jak do Sofoklesa, świętego Augustyna, Szekspira czy Norwida, możemy do niego wiąż wracać, możemy go słuchać i oglądać na różnych etapach naszego życia pojedynczego i zbiorowego i za każdym razem jego dzieło da nam nowe rozpoznanie, nową samowiedzę, nową nadzieję – i nowe katharsis, nowe oczyszczenie. Andrzej Wajda obdarował nas hojnie tą samowiedzą, obdarował nadzieją i dlatego możemy ufać, że Ojciec Niebieski obdarzy Go tą najprawdziwszą nieśmiertelnością, która jest pełnią i doskonałością zarówno życia, jak i sztuki. Panie Andrzeju, spełnij wszystkie swoje niezrealizowane tu, na ziemi, projekty dla niebieskiej widowni!
Henryk Woźniakowski
BYŁ POLSKĄ
Dzień, w którym Andrzej Wajda zostanie złożony do grobu, będzie piękny i trudny zarazem. Trudne będzie pożegnanie z przyjacielem, który przez sześćdziesiąt lat swojego dziewięćdziesięcioletniego życia towarzyszył mi z bliska i z daleka.
Trudny, a może wręcz problematyczny, będzie również państwowy wymiar tej uroczystości. Za granicą Andrzej Wajda był najbardziej znanym polskim artystą, wręcz „był Polską”, podobnie jak Bergman „był Szwecją”. Tymczasem we własnym kraju, choć otoczony szacunkiem, bywał co rusz zawłaszczany przez polityczne strony, a czasami także przez nie wykorzystywany. Przyczyną były jego ciekawość i pozbawiona uprzedzeń otwartość, łączące go z ludźmi i wydarzeniami dotyczącymi wszystkich odłamów społeczeństwa i polskiej historii. Jako młody człowiek opowiedział o rozpaczy ostatnich, osaczonych powstańców, którzy podejmują próbę ucieczki, by zakończyć ją przed żelazną kratą zamykającą kanał. To jeden z obrazów polskiej historii. Marazm powojennego pokolenia znajduje w Wajdzie swojego Rimbauda, a w Zbigniewie Cybulskim — swojego Jamesa Deana. Robotnicy, arystokraci, oficerowie, rewolucjoniści i raz po raz silne kobiety z wszelkich klas składają się na spektrum polskiego społeczeństwa i polskiej historii. Z jego filmów wyłania się być może najpełniejszy, a na pewno najbardziej ludzki obraz, jaki można sobie wyrobić o Polsce. Wizerunek „politycznego” Wajdy umocnił się po zwycięstwie „Solidarności”, kiedy reżyser na chwilę stał się także parlamentarzystą. Jednak żaden z jego filmów ani żadne z przedstawień teatralnych nie daje się przyporządkować określonemu dogmatowi, ideologii czy politycznej filozofii.
Wajda był samotnikiem i indywidualistą niezależnie od tego, czy właśnie pracował w Łodzi nad filmem, czy przygotowywał inscenizację teatralną w Krakowie, angażował się politycznie i akademicko w Warszawie czy opowiadał się — i to aż w trzech filmach — po stronie gdańskich robotników stoczni. Jego praca miała charakter zespołowy, natomiast inspiracja była zawsze osobista. Opowieści Wajdy wyłaniały się z jego własnych przeżyć. Dlatego jego filmy dotykają ludzi również daleko poza granicami Polski. Wajda jest jedną z wielkich osobowości, porównywalnych do Alberta Camusa, jedną z tych słynnych latarni morskich, którym zawierzałem się w ciągu całego mojego życia. Jego głos słychać było daleko poza Europą, również w USA i w Japonii, o czym świadczą dwa najważniejsze wyróżnienia tych krajów — Oscar i Tokyo Award.
Jednak dzień pogrzebu Andrzeja Wajdy będzie piękny również dlatego, że przywiązywał on wielką wagę do przyjaźni. Przybędą wszyscy jego współpracownicy i aktorzy. Każde spotkanie przebiegające w spokojnej atmosferze pełnej miłości było dowodem na ich wielki dla niego szacunek i podziw. A on, mistrz wielkiej skromności, wydawał się tego nie zauważać. Był zaskoczony każdym komplementem. Nie chodziło o niego, tylko o sprawę, a sprawą była sztuka.
W 1956 roku, błąkając się po uliczkach Dzielnicy Łacińskiej w Paryżu, trafiłem do kina Cujas i obejrzałem tam Kanał. W następnym tygodniu w tym samym miejscu zobaczyłem Popiół i diament. Ja, młody Niemiec aspirujący do zawodu reżysera, byłem zmiażdżony. My nie byliśmy w stanie stworzyć czegoś takiego. Po prostu znajdowaliśmy się po niewłaściwej stronie historii. Nigdy nie potrafilibyśmy przemówić w tak prawdziwy sposób. Tak cicho i zarazem z taką siłą. Również dynamika następnych filmów, zwłaszcza pełnej namiętności Ziemi obiecanej, bardziej mnie onieśmieliła, niż uskrzydliła. Klucząc, poprzez Librairie Polonaise przy bulwarze Saint‑Germain, zbliżałem się do kraju, z którego pochodził ten człowiek i jego filmy. Mimo konsternacji, w jaką wprawiały mnie jego dzieła, chciałem traktować je jako wzorzec. Tak więc wyjechałem z Niemiec do Francji, po to aby odkryć Polskę — mój własny Trójkąt Weimarski.
Wajda stał się dla mnie wzorem jako reżyser i jako człowiek. Poznałem go jednak dopiero wiele lat później. Najpierw podziwiałem tematy, które wybierał, wyłaniające się z jego własnej historii i historii jego kraju. Potem poznawałem jego aktorów i sposób, w jaki ich prowadził. A na końcu zetknąłem się z bezpośrednią siłą i intensywnością jego obrazów, montażu i muzyki.
Podobnie jak wobec Kawalerowicza, Munka i Polańskiego, również wobec Wajdy odczuwałem rodzaj kompleksu niższości: wobec katastrofalnej niemieckiej historii to oni i ich sztuka zachowali godność, a może wręcz — sięgając po to straszne sformułowanie — wyszli z niej zwycięsko.
Od piętnastu lat uczę w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy w Warszawie. Jego eros paedagogicus oczarował mnie tak samo jak jego studentów. Już w 1977 roku z właściwą sobie werwą zachęcał mnie do nakręcenia Blaszanego bębenka. Zaproponował nawet, że ja nakręcę polską część powieści w Gdańsku, a on niemiecką, powojenną, w Düsseldorfie. Wspomagał mnie radą w wyborze aktorów do polskich ról, również później, gdy pracowałem nad Królem Olch. Bez jego wsparcia zapewne nie zdobyłbym się na odwagę nakręcenia Strajku. Ostrzegał mnie także przed możliwymi reakcjami, które rzeczywiście nastąpiły. Zdecydowanie odradzał mi spotkanie z Anną Walentynowicz. Rozmowa z nią okazała się dla mnie niezapomnianym przeżyciem i do dzisiaj nie mogę odżałować, że nie zaakceptowała filmu, pomyślanego jako hommage dla niej.
Nigdy nie udało mi się współpracować z Wajdą jako reżyserem. Jedynie podczas warsztatów mistrzowskich, w trakcie których pracował z młodymi reżyserami nad wykończeniem ich filmów, miałem okazję pojąć, jaki był jako reżyser — nieugięty. W przeciwieństwie do swoich filmów on sam nikogo nie onieśmielał. Nie można było się mu oprzeć, był porywający, bezgranicznie emocjonalny; a jego radom, wskazówkom i przykładowi można było jedynie ulec, tak jak orkiestra poddaje się dyrygentowi. W taki sam sposób pracował też z aktorami, czy to u siebie z Krystyną Jandą, Danielem Olbrychskim, Wojciechem Pszoniakiem i Andrzejem Chyrą, czy to w Berlinie z Hanną Schygullą, czy w Paryżu z Gérardem Depardieu. A oni nigdy nie grali tak dobrze jak u niego.
Żarliwość cechowała również nasze prywatne kontakty. Przy stole w jego domu pełnym antyków, dywanów i obrazów nigdy nie prowadziliśmy rozmów nieistotnych. Mówiło się na przemian po polsku, francusku, angielsku i niemiecku, a Wajda, zawsze szarmancki, pozostawał do końca poważny. Bycie artystą oznaczało bycie ogniwem długiego łańcucha, na który składały się epoki sięgające od renesansu do współczesności, literatura, muzyka i przede wszystkim malarstwo. Film także musiał się sprawdzić. Andrzej Wajda miał jeszcze wiele planów. Przez lata opisywał je w swoim dzienniku. „Do osiemdziesiątki — mawiał — nie uda mi się wszystkich zrealizować, możesz sobie coś wybrać”.
VOLKER SCHLÖNDORFF
tłum. z niemieckiego Barbara Andrunik
Listy odczytane przez Wojciecha Pszoniaka i Andrzeja Seweryna podczas uroczystości pogrzebowych Andrzeja Wajdy w kościele Świętej Trójcy 19 X 2016:
Nie mogę dziś być z Krysią i z naszymi przyjaciółmi, by Ciebie pożegnać.
Robię właśnie to, co Ty najchętniej robiłeś przez całe swoje dorosłe życie: siedzę na krzesełku reżyserskim, wpatruję się w monitor i robię śmieszne miny, kiedy mi się ujęcie podoba i aktorzy piękne zagrają. Potem zrywam się z tego krzesełka, bo reżyser powinien stać, a nie siedzieć, żeby całej ekipie udzieliła się jego energia. Jestem daleko, w Nowym Jorku. Rozpoznała mnie przechodząca ulicą Polka. Zatrzymała się. „Tak nam bardzo smutno, ze Pan Wajda umarł…”.
Chciałam jej powiedzieć, że się myli. Że to głupia plotka. Bo Ty wcale nie umarłeś.
Twoje filmy, większość z nich, to wielka sztuka. Wierzę, że zostaną z nami, naszymi dziećmi, wnukami, które na nowo będą je dla siebie odkrywać. Może inne tytuły będą dla nich ważne niż dla nas. Może inne sceny ich zachwycą. Ale Twoje filmy są ogromną planetą. Można po niej podróżować bez końca.
Byłeś naszym mistrzem, przyjacielem, nauczycielem, ojcem, kolegą. Odważnym bez patosu. Skromnym bez kompleksu niższości, mądrym bez zadufania. Wielkie, wytarte dziś słowa – wolność, demokracja, prawda, sprawiedliwość – były dla Ciebie pełne zywej treści. Twoim sędzią i punktem odniesienia był widz. Traktowałeś go z najwyższym szacunkiem i nas tego uczyłeś.
Byłeś uważnym, wytrwałym obywatelem, ale i niecierpliwym, namiętnym filmowcem. Innych naszych kolegów najbardziej obchodzi ich ostatni film. Ciebie obchodził najbardziej następny.
Najwięcej wymagałeś od siebie i od tych, których kochałeś. Więc tez od Polski i Polaków. Od Europy i Europejczyków. Od ludzi sztuki.
Jestem dumna i szczęśliwa, że obdarzyłeś mnie swoją przyjaźnią i zaufaniem. Traktuję to teraz jako wyzwanie i obowiązek. Sam nie lubiłeś pogrzebów i unikałeś ich, jak tylko to było możliwe. Dlatego myślę, że dziś jesteś gdzie indziej. Nie wiem, czy jest teraz w Krakowie jakaś ciekawa wystawa. Jeśli tak – na pewno Cię tam znajdę.
Twoja
Agnieszka
Kochany Andrzeju, nasza przyjaźń trwała ponad sześćdziesiąt lat. Zaczęła się, kiedy w bardzo trudnej dla mnie chwili zaproponowałeś mi udział w Pokoleniu — w Twoim debiucie fabularnym. Wtedy poznałem Twój niezwykły talent i równie niezwykłe zalety, Twoją młodzieńczą energię i zuchwałość, które zachowałeś do końca. Pokazałeś nam, jak się pracuje w zespole, jak ważne jest słuchanie innych ludzi… Twoje zamiłowanie do prawdy, do autentycznej scenerii, dbałość o każdy szczegół, wywarły na mnie ogromne wraże nie i chyba próbowałem Cię później w tym naśladować. Zaraziłeś mnie dążeniem do perfekcji. Pamiętam, z jaką serdecznością zająłeś się mną, kiedy ja ko student łódzkiej szkoły znalazłem się w Cannes bez grosza, a Ty pokazywałeś na festiwalu swój drugi film — Kanał. Dzięki Tobie obejrzałem wtedy Siódmą pieczęć Bergmana. Zawsze znajdowałem w Tobie życzliwą publiczność moich wygłupów. W ostatnich latach nasze drogi krzyżowały się rzadko, ale wciąż z nostalgią wspominam chwile spędzone u Ciebie na planie, w Niewinnych czarodziejach czy ostatnio w Zemście. Zawsze podziwiałem Twój niezwykły kunszt i wrażliwość na polskie problemy. Przykro mi, że ze względu na okoliczności nie mogę osobiście wziąć udziału w tym smutnym pożegnaniu.
ROMAN POLAŃSKI
Teksty zostały opublikowane w „Zeszytach Literackich”, nr 4 (136) / 2016. Dziękujemy redakcji Zeszytów Literackich za uprzejmą zgodę na publikację.